Wzór obłędu, pogan, którzy Sowiego bogiem nazywają
Sowi był człowiekiem. Gdy ułowił dzikiego wieprza, wyjął z niego dziewięć śledzion i dał je upiec synom; ci zjedli je. I rozgniewał się na nich i kusił się o zejście w otchłań: przez ośmioro wrót nie trafił, dopiero przez dziewiąte dopełnił swej woli za pomocą syna (co mu drogę wskazał). Gdy na tego bracia się o to gniewali, wyprosił się u nich: pójdę i odszukam ojca mego. I przyszedł w otchłań. Gdy ojciec z nim wieczerzał, sporządził mu łoże i pogrzebał go w ziemi. Gdy nazajutrz wstali, zapytał, czy miał dobry pokój, lecz on zastękał: „och, objadły mnie robaki i gady”. Na drugi dzień sporządził mu znowu wieczerzę i włożył go w drzewo i położył go. Nazajutrz opytał; on zaś rzekł: „wiele pszczół i komarów zjadło mnie, biadaż, jak spałem!”. W następny dzień znowu uczynił wielki stos i wrzucił go na ogień; „nazajutrz opytał, czy dobrze spoczywał, a on rzekł: „spałem słodko, jak dziecię w kolebce”. O wielka obłuda diabła, jaką wwiódł w litewski ród i do Jaćwingów, i Prusów, i Jemów, i Liwów, i do wielu innych szczepów, zwanych Sowicą, wierzących, jakoby Sowi był przewodnikiem dusz ich do otchłani, — a był on w lata Abimelecha; — ci to i teraz palą martwe ciała swe na stosach, jako Achil i Ksant, i inni z rzędu Helleni. Tę obłudę wwiódł między nich Sowi, składać ofiarę obmierzłym bogom, Andajowi i Perkunowi, tj. gromowi, i Źwirunie, tj. suce, i Telaweli kowalowi, co to ukował słońce, że świeciło po ziemi, i wrzucił je na niebo. Ta obłuda obmierzła przyszła do nich od Hellenów.
Dla samego tego mitu, umieszczonego przez Aleksandra Brücknera w pracy Starożytna Litwa. Ludy i bogi (Księgarnia Naukowa, Warszawa 1904, s. 65–66) należałoby i dziś Brücknerowskie dzieło czytać. Komentuje on wprawdzie ten mit nieuprzejmie: ma on pochodzić od „jakiegoś ruskiego kronikarza” i świadczyć o tym, że starożytnym Litwinom i Litwinkom brakowało „misteryjnego wyrobienia” i „fantazji mitycznej”.
Wiemy dziś to, co badacz (raczej świadomie) pominął: opowieść o Sowim i jego pośmiertnych niepokojach ukojonych dopiero przez obyczaj ciałopalny pochodzi z kroniki Jana Malali. Sam autor Iōannēs Malalas był bizantyjskim kronikarzem. Urodził się prawdopodobnie w Antiochii około roku 491, zmarł – to data również orientacyjna – w roku 578 naszej ery. Mit o Sowim znany jest ze staroruskiego odpisu kroniki Malali. W języku litewskim określa się jego miejsce zgrabnym słowem intarpas: wtrącenie, dodatek, inkrustacja, coś wpisane między wierszami i zdaje się, że nie wiemy kto, kiedy i dlaczego dopisał do bizantyjskiej kroniki mit z Litwy. Rezygnując z akademickiej dyscypliny, powiedziałabym, że musiał być to ktoś, kto nie mógł się tej opowieści oprzeć; zdaje się ona świadczyć o przeciwnej dyspozycji wyobraźni dawnych mieszkańców Litwy właściwej niż ta, którą diagnozuje Brückner.
Usposobieni we właściwe temu badaczowi pozytywistyczne narzędzia moglibyśmy zatrzymać się na szczegółowych pytaniach: „a dlaczego dziewięć?”, „a dlaczego śledzion?”. Narracja Starożytnej Litwy zdradza zresztą w podtytułach poszczególnych rozdziałów to właśnie usposobienie: „moneta zdawkowa przenośni i alegorii mitologicznych, zużyta doszczętnie już przed wielu wiekami, wyszła na koniec z obiegu i tuła się chyba po szkołach; mitologią zajmujemy się poważniej w celach całkiem odmiennych” – pisze uczony; brońcie więc nas boginie, bogowie i pomniejsze bóstwa przed tym, co fantastyczne! Duchowy świat ma być racjonalny, funkcjonalny i uporządkowany. W rozdziale IX przywoływanej tu pracy (Próby objaśnienia kilku wierzeń i kultów) błyska nam podtytuł: Stanęliśmy wreszcie u celu (a celem uczonego nie jest rozumienie, lecz objaśnianie); co się zresztą konkluduje w kolejnym rozdziale: „Przechodzimy do ostatniego, najważniejszego zagadnienia, dla którego całe studium podjęliśmy. Co należy sądzić o mitologii litewskiej?”
Wiadomo, że anachronizmem jest oczekiwanie od uczonego działającego przed stu laty tego, co Mieke Bal nazywa krytyczną bliskością; choć może nie jest to tak całkiem przestrzelony pomysł, ponieważ romantyczna antropologia stworzyła też podwaliny nowej humanistyki umożliwiającej czytanie kultur w sposób, w którym porządek poznawczy łączył się z porządkiem afektywnym. Cóż, tryb „co należy sądzić” przyjął się mimo tego całkiem nieźle i rośnie sobie tu i ówdzie całkiem bujnie do dziś.
Brückner ewidentnie gubił się w antystrukturalnym charakterze religijnego doświadczenia ludów, które próbował zrozumieć (nie! Objaśnić). Weźmy takie bóstwa łotewskie: „bez kształtów, bez nazw osobistych, bez indywidualnych znamion, są to same żeńskie uosobienia sił przyrody. Łotysz w wieku szesnastym nie miał właściwie bogów, wiedział tylko o matkach wód, ziemi, ryb, krów, kwiatów, pola, lasu, dróg”; w innym miejscu: „Obecność bóstwa w lasach i gajach zdradzał szum drzew, gwar leśny; trzask gałęzi, wycie zwierza. Bóstwo polne, zboża i urodzaju, mieszkało znowu na łanach, użyczając żyzności (…)”. Są bóstwa domowe, właściwie od wszystkiego, i domowe węże czczone przez Litwinów; są gaje i bory, w których odczuwa się stałą obecność tych, co niewidzialni, ale towarzyszą człowiekowi w każdym jego kroku.
Można czytać autora Starożytnej Litwy jako badacza, którego temperament i metodologia prawdziwej nauki, którą miał ambicję uprawiać i z powodzeniem to robił – nie pozwalają na uznanie nadmiarów znaczeń produkowanych przez przednowoczesne, hipersemiotyczne kultury, czytające znaki wróżebne z ziemi, powietrza, chodu kur i układu resztek kaszy na drewnianym talerzu. A jednocześnie można i warto go czytać jako człowieka wyposażonego we wrażliwość, która kazała mu te właśnie fenomeny odnotowywać, komentować, dziwić się im, a przede wszystkim – upowszechniać dalej.
Wracamy do Sowiego, by powiedzieć: jak to się wszystko dziwnie składa.
Jeśli na chwilę opuścimy gardę poznawczą: opowieść ta, mimo dzielących nas od niej stuleci zaprasza do czujnego/czułego obcowania z pamięcią, głosami i potrzebami naszych przodków, którzy – choćbyśmy i chcieli ich bardzo wyrzucić poza margines świadomości – wracają do nas z jękami i żądaniami: tu mi niewygodnie, tam mi niewygodnie, źle się ze mną obchodzisz, zrób coś.
Wystawa Brücknerowska nie wzięła się w Bibliotece Narodowej znikąd. Impulsem do niej była likwidacja cmentarza Tempelhofer Parkfriedhof w Berlinie i przeniesienie prochów uczonego i jego żony Emmy na cmentarz Rakowicki w Krakowie.
Czyżby była to droga od „biadaż, jak spałem” do „spałem słodko, jak dziecię w kolebce”?
Czyżby ten Sowi znowu się nam tu kręcił? Jak we współczesnych litewskich opowieściach, w których świat jest nadal odczuwany w całej swojej sakralności, w jej mikroformach. Ta przywołana tutaj to Gwoździe do budowania wsi Marszkonie Rimvydasa Stankevičiusa (przeł. Izabela Korybut-Daszkiewicz, „Literatura na Świecie”, 1–2/2005): „A teraz cicho, cicho… Żeby sosna nie zapłakała. Żeby nie drgnęły nozdrza śpiącego zwierzęcia. Żeby nie rozwiał się sen dziecka, sen, z którego to wszystko jest utkane, i jasne życie, i Bóg, i pola, i domy, które teraz, gdy wzrok już przywykł do ciemności, stają się wsią, a wieś ma swoje ścieżki i rzeki, ma pory roku i młody księżyc, nawet nie zobaczysz, nawet nie policzysz tego, co ma – a wszystko z miłości, a wszystko bardzo powoli z nocy się wynurza. Tylko cicho, cicho, żeby twoje kroki prawie nie oddychały, żeby gwoździe nie dzwoniły ci w kieszeni, a ręce podnoś delikatnie, gdy chcesz pobłogosławić, dotknąć czy co tam jeszcze przyjdzie ci do głowy. Nie potknij się, to ławka, na której siedzą dusze, a tu się kończy dach chaty… Dalej droga prowadzi w górę, w stronę puszczy, w stronę poranka”.
Stanęliśmy wreszcie u celu.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego