„Dzień był letni i świąteczny” – tak zaczyna się Nad Niemnem. Początek powieści jest pełen radości życia: oto świat, w którym wszystko jaśnieje, kwitnie, pachnie i śpiewa. Uroczysty i pogodny nastrój tego dnia zdaje się udzielać wszystkiemu: falującym ekstatycznie łanom zbóż, chórom ptaków i owadów, domostwom jak gdyby porastającym wysoki brzeg Niemna.
Orzeszkowa pisała tę powieść w roku 1886. Wydawać by się mogło, że najciemniejsze lata popowstaniowe już minęły. Mimo upływu dwóch dekad skutki klęski były ciągle odczuwalne. Utrata bliskich, majątki odebrane lub sprzedane z konieczności wywołanej przemocą ekonomiczną – arbitralnie wymierzanymi karami i podatkami – były doświadczeniami, których nie dawało się ot tak rozpuścić w strumieniu życia, opłukać ręce, pójść dalej.
Orzeszkowa miała w roku pisania nadniemeńskiej epopei 45 lat. Czy to dużo, czy to mało? Dziś pewnie nie zadawalibyśmy tego pytania. W końcówce wieku XIX wybrzmiewało ono śmielej zwłaszcza w odniesieniu do kobiet. Na tle społecznych norm epoki Eliza Orzeszkowa mogła wydawać się dość ekscentryczna: była rozwódką, a formalnie rzecz biorąc – kobietą wolną, gdyż w czasach, o których tu mówimy nie istniały rozwody, można było ewentualnie unieważnić małżeństwo. Pisarka – pod nieobecność zesłanego na Syberię męża – skutecznie przeprowadziła ten proces przed sądem biskupim w Wilnie. Bezdzietna singielka, parająca się w dodatku dość podejrzanym zajęciem, na pewno nie kojarzącym się z finansową stabilnością – czyli pisarstwem. Z nielicznych zdjęć (bardzo Orzeszkowa nie lubiła całego tego pozowania) spogląda na nas osoba pełna powagi, ubrana zawsze w ciemne dostojne suknie matrona literatury polskiej. Nie powinny nas jednak tak bardzo zwieść te wizerunki; wbrew przekonującym pozorom przedstawiają one osobę niekonwencjonalną, namiętną i pełną życia.
Klucza do pierwszych scen nadniemeńskiej epopei niewątpliwie szukać można właśnie w temperamencie autorki, jej żywym odczuwaniu najbliższego świata, darze obserwacji i słyszenia natury, o którym sama pisała:
„W naturze barwy, dźwięki, światła, cienie dotykają bardzo silnie moją wrażliwość. Szczególniej dźwięki. Wystarczy niekiedy kilka oddalonych tonów muzycznych albo uderzeń dzwonu, abym uczuła się wzruszoną, czymś nieokreślonym wyegzaltowaną, niby nagle zapaloną świecą. W powierzchowności ludzkiej organ głosu ma dla mnie znaczenie ogromne: szorstki, twardy, monotonny sprawia mi przykrość wprost fizyczną, czysty, dobrze wymodulowany obudza sympatię, czasem wywiera czar, przeciw któremu bronić się muszę, aby nie wprawił mię w złudzenie. Z zamkniętymi oczyma rozpoznawać mogę szum każdego gatunku drzewa: sosny, lipy, klonu, osiny itd.; klekot strumienia, plusk fali o brzeg uderzającej, szmer wody, którą porze wiosło, wprawiają mnie w stan spokojnego i bardzo miłego upojenia, ale gwałtowniejsze szumy wichru albo zgiełk i turkot uliczny, wszelki hałas, zrazu drażnią mię, sprawiają przykrość niewypowiedzianą, a potem wprost ogłupiają. Tak silnie słyszę, że czynność ta zabija we mnie wszystkie inne, ilekroć jest zbyt pobudzoną. Słowem, są kategorie dźwięków, które niezmiernie sprzyjają rozwojowi moich procesów uczuciowych i myślowych; są też takie, które je unicestwiają”.
Bywało jednak, że wrażliwość ta skutkowała melancholią, poczuciem głębokiego smutku. Nastrój letniego, świątecznego dnia był nie do utrzymania jako codzienny życiowy stan, więc Orzeszkowa w powieści go przełamuje. Oto wśród wędrujących wesoło ludzi pojawiają się dwie kobiety. Jedna starsza, druga młodsza, jedna wysuszona i zgorzkniała, druga mimo młodości także naznaczona jakimś głębokim smutkiem, dumna i chmurna. Wiemy – to Marta Korczyńska i Justyna Orzelska, a jak się dalej w powieści wyjaśni – każda ma swój stos zmartwień, których źródłem jest i przeszłość, i przyszłość.
Obydwie niosą naręcza ziół; jedna – pęk w ręce, druga – zebrane ziele w chuście. Panie z dworu, a jednak zielarki, włóczące się po nadniemeńskiej łące, zbierające lekarstwa dla ciała i dla duszy.
Obraz ten ma wiele wspólnego z botaniczno-etnograficznymi zainteresowaniami Orzeszkowej. Wiemy, że tworzenie zielników było jednym z jej ulubionych zatrudnień, przy czym „zielnik” w jej przypadku oznaczał zarówno próbę systematyczną, z roślinami opisanymi nazwami łacińskimi, które konsultowane były z ówczesnymi botanikami, jak i kompozycję dla przyjemności; wyklejankę na papierze bądź tkaninie komponowaną według kryteriów estetycznych. Również listy pisane przez Orzeszkową są często zaopatrzone w te florystyczne motywy, drobne zasuszone kwiatki i liście; ot, dla przyjaźni i drobnej chwili zadowolenia nadawczyni i adresatki/adresata.
Cóż, była to też pasja realizowana pisarsko:
„Równinę przerzynały drogi białe i trochę zieleniejące od z rzadka porastającej je trawy; ku nim, niby strumienie ku rzekom, przybiegały z pól miedze, całe błękitne od bławatków, żółte od kamioły, różowe od dzięcieliny i smółek. Z obu stron każdej drogi szerokim pasem bielały bujne rumianki i wyższe od nich kwiaty marchewnika, słały się w trawach fioletowe rohule, żółtymi gwiazdkami świeciły brodawniki i kurze ślepoty, liliowe skabiozy polne wylewały ze swych stulistnych koron miodowe wonie, chwiały się całe lasy słabej i delikatnej mietlicy, kosmate kwiaty babki stały na swych wysokich łodygach, rumianością i zawadiacką postawą stwierdzając nadaną im nazwę kozaków”.
Ten fragment i podobne mu rozsiane po całej powieści kwiatowe litanie przyczyniły się do ukształtowania synonimu grozy, który zwie się „Orzeszkowej opisy przyrody”. Nuda, partie tekstu przewijane, strony przewracane bez czytania, po co, po co nam to wszystko?
Jednak po coś. I warto czytać te fragmenty jako podwójny zapis.
Po pierwsze: jako zapis wiary w literaturę i siłę słowa, które – gdybyśmy mu tylko pozwolili – może mogłoby nas przenosić do tych łąk zielonych i już byśmy tam byli, między rohulami, dzwonkami, świerzopem (nie bez powodu Stanisław Brzozowski nazwał Orzeszkową „młodszą siostrą Mickiewicza”), cisi jak grusze na miedzy… I może wcale by nam nie było nudno i źle.
Po drugie: jako zapis spotkań z wiejskimi zielarkami, które wiejska społeczność nazywała lekarkami, a ich aktywność – lekarowaniem. Dzięki cyklowi artykułów Ludzie i kwiaty nad Niemnem, które Orzeszkowa publikowała w etnograficznym piśmie „Wisła” (1888–1891) znamy imiona i nazwiska niektórych wiejskich mędrczyń. Najsłynniejsza i najstarsza spośród znanych Elizie była Łucja (Lucia) z Hledowicz, „małego wzrostu, chuda z okrągłą, rumianą mocno już pomarszczoną twarzą, śród której błyszczy para małych, czarnych, wesołych oczu”; nie mniej wyrazista Kaśka Karaukowa z Hornów czy Hanulka Wysocka i Marysia Karasiowa, obydwie ze wsi Poniżany; ta ostatnia nauczyła się rzemiosła na samej sobie, próbując wyleczyć urazy po tym, jak została przygnieciona przez załadowany wóz.
Wszystko to więc zdarzyło się naprawdę, a przez te botaniczne enumeracje Orzeszkowa zaprasza nas do świata, w którym mówiło się o nadniemeńskich kwiatach wiele i mądrze. Tak jak przy spotkaniu Łucji z Kaśką Karaukową z Hornów („Wisła” 1891), gdy zielarki wspólnie wędrują, objaśniając sobie nawzajem właściwości ziół i jagód, dzieląc się dobroczynną wiedzą: „(…) dwie chłopki: mała, drepcąca babina i piękna, śniada kobieta szły obok siebie pod sosnami, jak niegdyś filozofowie chodzili pod kolumnami ucząc się i ucząc. (…) Lekcja ta, udzielana i otrzymywana według bardzo starego zwyczaju perypatetyków, a zarazem bardzo nowej mody w nauce poglądowej, trwała i wtedy jeszcze, gdy wyszły z lasu, i już prędzej, prościej szły drogą przerzynającą dolinkę zasianą zbożem”.
Dobrze byłoby do nich dołączyć.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego